Pechowy rejs

Był największy, najbardziej luksusowy i najbezpieczniejszy. Tego co się stało, nie przewidział nikt. Na tym liniowcu płynęły nie tylko tysiące ludzi, ale i wiele zwierząt, które na równi z ludźmi próbowały ocaleć z tragedii. Niewielu się jednak udało. W nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 roku wydarzyła się katastrofa stulecia...

Plakat filmu "Titanic" z 1943 roku. Nie zachowały się żadne zdjęcia z samej katastrofy statku. Plakat filmu "Titanic" z 1943 roku. Nie zachowały się żadne zdjęcia z samej katastrofy statku. Źródło: Forum

A tak pięknie się wszystko zapowiadało.

Zaryczały syreny.  „Cała naprzód!” – maszynownia błyskawicznie wykonała rozkaz. Statek z całym impetem  oderwał się od nabrzeża. Siła maszyn  była taka, że prąd  wywołany przez trzy potężne śruby zerwał siedem stalowych łańcuchów kotwicznych stojącego przy nabrzeżu portu Southampton wielkiego parowca osobowego „New York”.

Statek ten nie miał sobie równych. Był największy, najbardziej luksusowy i najbezpieczniejszy. Pasażerowie – jak to zwykle bywa na początku podróży – oglądali wszystko z zainteresowaniem. „Titanic” pachniał nowością. Właśnie wypłynął w swój pierwszy regularny rejs na trasie Southampton – Nowy Jork. Stawiano zakłady, czy zdobędzie „Błękitną Wstęgę Atlantyku”, czy pobije rekord trasy „Mauretanii” z 1907 roku (4 dni 22 godz. 33 min).

Ten nowoczesny parowiec miał przyciągać najbogatszych i najbardziej wybrednych. Ekscytujące były nowinki techniczne: cztery windy, światło elektryczne, telegraf bez drutu. Pasażerowie pierwszej klasy otrzymali do dyspozycji salony, restauracje, kawiarnie, łaźnię turecką, siłownię, fryzjera, pływalnię, ciemnię fotograficzną. Pomyślano o wszystkim. Nawet o czworonożnych pupilach – ulubieńcach zamożnych i wpływowych.

Małe pieski pozwolono trzymać w kajutach, większe zaproszono do pomieszczenia psiarni na pokładzie F. Opiekował się nimi steward okrętowy, John Hutchison. Karmił, wyprowadzał na regularne spacery. Kapitan, widząc zainteresowanie pasażerów psimi paradami, zaplanował na 15 kwietnia wystawę czworonożnych piękności.

John jacob Astor IV ze swoim psem Kitty jeszcze przed wyruszeniem w rejs. Oboje z niego nie powrócili. Źródło: Everett Collection / Forum
 Ile było psich pasażerów, do tej pory nie wiadomo. Prawdopodobnie koło tuzina. A wśród nich:

  • pekińczyk Sun Yat Sen należący do małżeństwa Harper’ów;
  • chow-chow  podróżujący z Harry Andersonem;
  • buldog francuski Gamon de Pycombe z właścicielem  Robertem W. Danielem;
  • king charles spaniel – ulubieniec córki Williama Carter’a;
  • airedale terrier – kumpel syna Williama Carter’a;
  • suczka airedale terrier o imieniu  Kitty podróżująca z małżeństwem Astorów;
  • dog  niemiecki należący do Ann Isham;
  • szpic miniaturowy (pomeranian), z którym nie rozstawała się z Margaret Bechstein Hays;
  • drugi pomeranian należący  do Elżbiety Rotschild ze sławnej rodziny diamentowych potentatów.

Była jeszcze sunia Frou Frou (pudel miniaturka) i prawdopodobnie foxterrier, których właścicielką była Helen Bishop. We wspomnieniach i relacjach pojawiał się jeszcze nowofundland i owczarek niemiecki. Jednak trzeba pamiętać, że wspomnienia uratowanych są sprzeczne, zaś dokumentacja niekompletna.

Zachowały się dwa zdjęcia czworonożnego towarzystwa na „Titanicu” wykonane przez fotografa amatora panią Frank Brown. Zdjęcia i fotograf ocaleli tylko dlatego, że pani Brown wysiadła ze statku w Queenstown w Irlandii.

Potem zaś nadeszła noc 14 kwietnia 1912 roku.

Jedna z ocalałych pasażerek drugiej klasy tak ją wspominała po latach: – Wieczorem 14 kwietnia miał się odbyć wielki bal okrętowy. Wszyscy pasażerowie byli jak najbardziej rozbawieni, chociaż temperatura zaczęła się poważnie oziębiać, a tu i ówdzie z fal oceanu wyłaniały się ostre czubki mniejszych gór lodowych. Prezydent wielkiej linii okrętowej White Star Line, który obok kapitana Smitha stał na pomoście komendanta, stwierdzał co chwilę, z zadowoleniem że „Titanic” z matematyczną ścisłością przebywa na godzinę 23 węzły, czyli że było można z całą pewnością liczyć na zdobycie tak zwanej „Niebieskiej wstęgi”, nadawanej zawsze najszybszemu okrętowi świata przepływającemu Ocean Atlantycki. W międzyczasie rozpoczął się bal. Przy dźwiękach orkiestry falowały pary w toaletach wprost przepięknych. Ze względu na to, że pani Hawriston czuła się nie dobrze i pozostała w swej kajucie, towarzyszyłam jej mężowi, z którym zagrałam partię szacha. Na kilka minut przed północą lekki wstrząs poprzewracał nam figury, które ustawiliśmy, nie przeczuwając żadnej katastrofy. Kilka minut później jeden z oficerów okrętowych zapukał do drzwi kajuty i nie otwierając ich zawołał spokojnie na korytarzu: „Zdarzyła się pewna rzecz. Kobiety i dzieci niechaj wyjdą na górne pokłady”. Ten rozkaz oczywiście wyjaśnił wszystko. Mimo to pasażerowie zachowali się względnie spokojnie. Dopiero, kiedy dwóch kapłanów z krzyżem w ręku zaczęło nawoływać pasażerów do ulżenia duszy i przygotowania się na śmierć, wybuchła straszna panika i walka. Krzyki pełne rozpaczy przeszywały powietrze. A tu i ówdzie padał strzał, to ten czy inny pasażer pozbawiał się życia. Około tuzin dzieci znalazło śmierć pod stopami zrozpaczonych pasażerów. Mnie odcięto od pracodawców, a do sukni mojej przyczepiło sie jakieś obce dziecko, które, nie pozwoliło się oderwać ode mnie, dopóki mnie bezprzytomną nie wrzucono do łodzi ratunkowej. Okropny ból przywrócił mi przytomność i pozwolił mi stwierdzić, że znajduję się w łodzi z twarzą zmasakrowaną i skrwawioną. W umyśle moim utkwiło mi kilka strasznych obrazów. – opowiadała z niejaką zgrozą. – Kilku pasażerów pozostawiło bez żalu cały swój bagaż, ale zabrało swoje pieski salonowe. A jedna z kobiet ulitowała się nawet nad małą świnką, która nie wiadomo w jaki sposób, znalazła się na górnym pokładzie. Odpłynęliśmy już poważnie od tonącego olbrzyma, gdyśmy usłyszeli głos kapitana Smitha, który przy pomocy gigantycznego megafonu wydawał rozkazy: „Ludzie spełniliście swój obowiązek, teraz niech każdy dba o siebie. Zwalniam was z obowiązków”.

Po tym haśle na pokładzie pojawiać się zaczęła załoga: – I teraz dopiero ożywiło się w dolnych pokładach, inżynierowie, palacze i marynarze pomyśleli teraz dopiero o życiu własnym – chwaliła marynarzy ocalona z katastrofy. – Dzięki nieludzkim wysiłkom udało się łodziom wydostać ze sfery wpływów niebezpiecznego wiru, jaki wytworzył się w chwili, kiedy statek - olbrzym poszedł na dno morza. Po nocy strasznych męczarń, przejął nas nad ranem parowiec „Carpathia”, przywołany na pomoc nawoływaniem radiotelegrafisty, który pozostał na swoim posterunku i kabinę swoją wybrał jako mokry grób. Tak samo zresztą uczyniła cała orkiestra, która grała przez cały czas akcji ratowniczej, ażeby zagłuszyć krzyki pasażerów i jęki umierających. Fale oceanu zamknęły się nad głowami tych bohaterów na zawsze. – kończy swoje wspomnienia.

Według zachowanych dokumentów z katastrofy uratowały się trzy psy. Pierwsza została spuszczona szalupa numer 7. Była godzina 00:45. Znalazło się w niej 28 pasażerów, a wśród nich Margaret Bechstein Hays z pieskiem owiniętym w koc. Dziesięć minut później zwodowano szalupę numer 6. Wśród uratowanych, również 28 osób, była Elżbieta Rotschild i jej szpic. Gdy rano dopłynęli do statku Carpathia, załoga odmówiła przyjęcia psa na pokład. Dopiero po kategorycznym oświadczeniu właścicielki, że nie opuści szalupy bez pupila, wciągnięto ją na pokład. O godzinie pierwszej poza tonącym statkiem w szalupie numer 3 znaleźli schronienie państwo Harper z pekińczykiem. Łódź ratunkowa przeznaczona była dla 65 osób, ale załadowano tylko 40. Pies nie był zatem problemem.

Być może i miniaturowa pudliczka Frou Frou mogła zostać uratowana, gdyż jej pani też trafiła do pierwszej zwodowanej szalupy, gdyby nie zamieszanie wynikające ze słabo skoordynowanej akcji ratunkowej. W kilka minut po uderzeniu w górę lodową ktoś z załogi nakazał jej wyjść na pokład. Gdy to uczyniła, oficerowie stwierdzili, by wracała spać, gdyż nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Po jakimś czasie na prośbę znajomego wyszła znów na pokład. Wówczas załoga nakazała założyć jej kamizelkę ratunkową i wciągnęła ją do łodzi.

Pozostałe psy zginęły. Uratowali się ich właściciele z wyjątkiem Johna Astora oraz Anny Isham, która podobno odmówiła wejścia do łodzi, gdyż nie chciała opuścić swojego doga niemieckiego. Wolała iść z nim na dno.

Dwa ze zmarłych psów były ubezpieczone. William Carter otrzymał z towarzystwa Lloyds of London odszkodowanie za spaniela (100 dolarów), a za teriera (200 dolarów).

Różne aspekty historii krótkiej podróży i katastrofy Titanica fascynują od lat kolejne pokolenia. Psy, choć stanowiły margines ówczesnych tragicznych wydarzeń, doczekały się również uhonorowania w fabularyzowanej opowieści dla dzieci  pt. White Star. A Dog on the Titanic, wydanej w Nowym Yorku w 2004 roku. 

 


Na podstawie: „Noc zgrozy na pełnym morzu”, Dodatek do Orędownika Ostrowskiego i Odolanowskiego, 26 kwietnia 1932 r.; www.fallendogs.com/, www.petside.com, www.encyclopedia-titanica.org.

Historie psich pasażerów można znaleźć w książce: Marty Crisp, White Star. A Dog on the Titanic, pierwsze wydanie: Nowy York: Holiday House, 2004.