Historie

Warszawski hycel Ewa Rembikowska

Ciężka była dola wiejskiego Burka, bo albo zdechł z głodu, albo ginął od kuli myśliwego, co było i tak lepsze niż śmierć we wnykach. Okazuje się jednak, że sto lat temu miejski pies wcale nie miał się lepiej. Warszawski hycel nie miał dla psów litości.

Źródło: Shutterstock

W obroży, na łańcuchu, o głodzie i chłodzie,
Pies z narażeniem życia służy swej zagrodzie!
A gdy się zestarzeje – wypędzą z zagrody…
Pójdzie precz, zdechnie z głodu. Zastąpi go młody.

W Warszawie okresu międzywojennego najbardziej psów nie lubili... urzędnicy. Powód był całkiem racjonalny. Wścieklizna! 

Popłoch na ulicach

W 1926 roku w Warszawie i okolicach wybuchła epidemia tej strasznej choroby. Ministerstwo Rolnictwa wydało rozporządzenie na mocy którego wszystkie psy  prowadzone bez smyczy i bez kagańców miały być odbierane właścicielom, odwożone do zakładu utylizacyjnego a tam zabijane. Przypadki zwrotu zwierząt były nielicznie. Więcej: niezależnie od utraty ulubieńca, winni zaniedbania mieli podlegać karze grzywny do tysiąca złotych lub aresztu do 3 miesięcy, albo tym dwóm karom łącznie.

Do roku 1928 skomplikowaną procedurą wydawania psów schwytanych przez oprawców miejskich zajmowało się Ministerstwo Rolnictwa. Schwytano w 1927 roku 3118 psów, z czego zwrócono właścicielom tylko 157. Wóz rakarza, czyli miejskiego hycla, kursował od świtu do nocy, a na ulicach Warszawy rozgrywały się dramatyczne, wręcz dantejskie sceny. Nierzadkie były przypadki, gdy rakarz siłą wyrywał młodej damie niesionego na ręku ratlerka, gdyż ten nie miał… kagańca.

W roku 1927 w stolicy było 11 500 psów, w roku następnym aż 12 332. Do rakarni przywożono dziennie 40 -50 psów. W 1928 roku minister Składkowski nakazał przeprowadzić inspekcję zakładu utylizacyjnego w celu zbadania warunków przechowywania złapanych psów oraz systemu ich zagłady. Chodziło tu o ochronę psów rasowych, u których stan zdrowia nie budził podejrzeń a które zostały schwytane jedynie dla... okupu.

Po takiej inspekcji Ministerstwo Rolnictwa w 1928 roku zadanie wyłapywania czworonogów przekazało magistratowi miasta. Wścieklizna wygasła. Wóz rakarza zaczął pojawiać się rzadziej. Odetchnęli właściciele, odetchnęły psy. Przepisy jednak zostały. Według nich pies powinien mieć znaczek metalowy przyczepiony do skórzanej obroży, ponadto winien być prowadzony na smyczy, a na pysku nosić kaganiec, co ówcześni właściciele czworonogów traktowali w kategoriach urzędniczego barbarzyństwa. – Zrozumiałe byłoby stosowanie kagańców dla psów złych, gryzących jako niebezpiecznych dla ludzi; ryczałtowe jednak skazywanie zupełnie łagodnych zwierząt na tortury kagańcowe jest bezcelową męczarnią. Jest to zwłaszcza straszne podczas letnich upałów. Psia natura zmusza zwierzą do szerokiego oddechu przez otwieranie paszczy i wywieszanie języka. Kaganiec zupełnie uniemożliwia tę prostą, naturalną funkcję, dającą psu podczas upału ulgę i ochłodę – grzmieli w prasie miłośnicy psów.

Czyściciele mieli obowiązek łapać psy bezpańskie, bez znaczka i bez obroży.  Zaczęli jednak ułatwiać sobie pracę, wyrywając z rąk właścicieli psy tylko dlatego, że nie miały założonego kagańca. System uprzątania psów bezdomnych, stanowiących potencjalne zagrożenie epidemiologiczne zamieniono na bezprawne łowienie psów zadbanych, zdrowych, byle wydobyć okup. Odebranie psa z zakładu utylizacji pociągało za sobą wraz z przejazdami i łapówkami dla dozorców koszt koło 100 zł.

Dochodowa łapanka

Proceder chwytania wałęsających się psów w Warszawie dał  miastu za 1928 rok 25 tysięcy złotych dochodu. W tym czasie pięć tysięcy psów ginie na „krześle elektrycznym”. Dochód ze sprzedaży ich kości, łoju, skór wynosi cztery tysiące złotych. Pięćset psów sprzedaje zakład dla celów wiwisekcyjnych, uzyskując za sprzedaż jednego psa dwa złote, co daje kwotę 1000 zł. Wreszcie pięćset psów spotyka „prawo łaski”, które najbardziej opłaca się zakładowi, gdyż z wykupu urasta suma 20 tysięcy złotych na rok (jednocześnie psy schwytane, a podlegające zwrotowi, są szczepione na koszt właścicieli przeciwko wściekliźnie metodą „Coudo” za opłatą 12 zł).

Niewdzięcznym zadaniem wyłapywania bezpańskich psów zajmowała się ekipa rakarzy, zwana też pogardliwie hyclami. Czy byli to przypadkowi ludzie? Chyba nie.

Czyściciel warszawski tak się zwierzał: – „Od małego chłopca zajmuję się tem. W tem wyrosłem. Łapałem psy i szlachtowałem początkowo w Częstochowie, później w Łodzi, teraz w Warszawie. Od małego dziecka już coś do tego czułem. Jako mały chłopiec służyłem u rodziców jednej dziewczyny, z którą ożenił się czyściciel. Poszedłem do niego, spodobało mi się to, i zostałem. Musiałem wyterminować 3 lata i wyzwolił mnie na czeladnika. Trzeba umieć najpierw psa na stryk łapać. A to sztuka. Potem trzeba się nauczyć psa zabić, wreszcie robotę z nożem, rozebrać padłą sztukę  i obedrzeć. My przecież pracujemy przy doktorach weterynarzach. Dawniej szlachtowało się pałką, teraz w Warszawie elektrycznością. Czeladnik, który zna robotę, idzie do majstra. Tu, w Warszawie, fachowców jest tylko trzech. Reszta to psiarze, którzy potrafią tylko na stryk łapać. (…) Nigdy nie zdarzają się wypadki pogryzienia nas przez psy. Najgorszemu psu, który każdego rozerwałby na sztuki, mogę palec do pyska włożyć i nie tknie mnie! Za każdym razem gdy wezmę psa na ręce, to drży cały, bo czuje śmierć nad sobą” – opowiadał dziennikarzom.

Na skrzyżowaniu Elekcyjnej, Żuławskiej i Zawiszy znajdował się zakład utylizacji, w którym uśmiercano psy. Źródło: fragment mapy, Plan Warszawy z 1936 roku, Instytut Kartograficzny im. E. Romera z kolekcji Zbigniewa Danyluka,

Psie egzekucje

Zakład utylizacji organizacyjnie podlegał Zakładowi Oczyszczania Miasta. Zlokalizowany był  w trójkącie ulic Elekcyjnej, Żuławskiej i Zawiszy Czarnego na warszawskim Kole. Psy trzymano w zakładzie do tygodnia. A potem? Egzekucja.

„Wybija godzina 9 rano, z klatki wyprowadza dozorca rosłego kundla, który gwałtownie się opiera, nie chcąc wyjść z celi więziennej. Siła człowieka jest jednak większa. Mimo gwałtownego szamotania zostaje wyciągnięty na korytarz. Drży cały, instynktownie odczuwa co go czeka. Stracił już nadzieję na uratowanie się. Nie szczeka i nie skowyczy jak jego towarzysze niedoli, lecz cicho skomli, jakby prosząc o łaskę. Nikogo to jednak nie wzrusza” – snuje sensacyjną opowieść dziennikarz. – „Dozorca ciągnie psa na gładko wypolerowaną taflę mosiężną i stawia tak, żeby dotykał nieobrośniętymi częściami łap gładkiej tafli. Żeby nie uciekł trzyma go dwóch ludzi. Wówczas w oczach psa maluje się coś, czego nie podobna zapomnieć. Zda się, że mówią one: – »litości!«. Ale oto trzeci dozorca zbliża się już starając się drążkiem z miedzianą siatką dotknąć nosa psa. Kilka gwałtownych szarpnięć ostatnich przed zgonem. Siatka zbliża się do nosa. Jeszcze chwila i pies dotknął jej nosem. Sekunda i pada jak gromem rażony na taflę. Jest martwy. Prąd elektryczny go zabił. W chwilę potem cały budynek rozbrzmiewa żałosnym wyciem psów. To towarzysze psiej niedoli opłakują jego śmierć.” – Trudno nie być poruszonym takim opisem.

Od tamtych wydarzeń minęło ponad 80 lat. W tym czasie udało się rozwiązać jeden problem: dzięki masowym obowiązkowym szczepieniom wścieklizna przestała być horrorem. Natomiast dalej problemem są nieodpowiedzialni właściciele, pozwalający swoim pupilom biegać samopas poza jakąkolwiek kontrolą. Otwarte wciąż pozostaje też pytanie, co zrobić z bezdomnymi, wałęsającymi się psimi pariasami? Czyżby warszawski hycel miał wrócić na ulice?

 

Źródła: Wielkopolska Biblioteka Cyfrowa, Jan Białasz, Pies w mieście, Warszawa 1930; Łowiec Polski, Nr 22, 1926; Łowiec Polski, Nr 8, 1928; Łowiec Polski, Nr 28,1928; Łowiec Polski Nr 15, 1927; Niedola psów, Łowiec Polski Nr 34, 1928; Łowiec Polski, Nr 1, 1928; Łowiec Polski Nr 9, 1931; Książka Informacyjno-adresowa cała Warszawa 1930, Wydawnictwo Towarzystwa Wydawniczego P.I.K.A , Warszawa 1930; fragment mapy, Plan Warszawy z 1936 roku, Instytut Kartograficzny im. E. Romera z kolekcji Zbigniewa Danyluka; Psia egzekucja, Wieczór Warszawski, 05.12.1929.

 

Wróć do cyklu