Historie

Psy uliczne z Konstantynopola Ewa Rembikowska

Przechodnie obchodzili albo przeskakiwali je, gdyż one ustępować nie miały w zwyczaju. Dawne psy w Konstantynopolu nie tylko stały się widokiem powszednim, ale miały własną hierarchię i zwyczaje... Ich historia jest równie ciekawa, co zaskakująca.

Źródło: Z Belgradu do Stambułu, w: Misye Katolickie, rok 1900, nr 10

Budowniczego kolei Aleksandra Niewiarowicza, gdy w roku 1897 wysiadł ze statku w Konstantynopolu (dzisiejszym Stambule) uderzył niesamowity kontrast pomiędzy bajeczną architekturą miasta a brakiem rynsztoków i koniecznością brodzenia w grubej warstwie śmieci zalegających bruk. Zaszokowała go też cała masa psów wylegujących się na ulicach i trotuarach, których ani laską ani nogą ruszyć nie było można. Podróżny był krótko w tym mieście, więc nie miał możliwości zapoznania się z prawdziwym obrazem skomplikowanej organizacji społecznej, którą czworonogi tu stworzyły.

Jednym z najbardziej godnych uwagi szczegółów życia psów konstantynopolitańskich była ich organizacja, wynikająca z pewnego paradoksu religijnego. Koran nakazywał miłować zwierzęta, nie zabijać ich bez potrzeby, a jednocześnie wskazywał na psa jako stworzenie nieczyste. W związku z tym Turek nie trzymał psa w domu, nie opiekował się nim, ale też nie przeszkadzał mu żyć na ulicy. Zwierzęta zostawione same sobie (bez ingerencji człowieka) stworzyły własną, specyficzną społeczność, karnie przestrzegającą wypracowanych przez wieki praw.

Psie państwo

Psy żyły w grupach liczących 14-20 członków i zajmowały ściśle określone terytorium. Wyróżniał się wśród nich przewodnik stada, kroczący zawsze na czele. Był większy, z połyskującą sierścią, lepiej odżywiony i mądrzejszy. Dbał o porządek w sforze. Wymierzał sprawiedliwość, rozstrzygał spory, sądził bez apelacji, wyroki wykonując natychmiast zębami. Gdy zachodziła potrzeba odparcia ataku ze strony sąsiadów, zarządzał obronę, prowadził swe wojsko na miejsce walki i ścierał się z liderem drugiej strony.

„W zaułkach spotykam bandy psów, które (…) mają pewien obręb jako wyłączne siedlisko jednej grupy rodzinnej, poza który nie wychodzą, lecz też nie dozwalają innym psom wchodzić. Byłem świadkiem zabawnej sceny, gdy dwa oddziały psiej rasy stanęły do boju na pograniczu swoich terytoriów; każdemu stadu przewodniczył pies najsilniejszy i jakby układy toczył z przewodnikiem nieprzyjacielskiej grupy. W czasie tych układów inne psy stały spokojnie, acz przygotowane do walki, skoro przewodnik da znak do ataku. Widocznie paktowanie o spokój rozbiło się, gdyż po chwili psiej rozmowy, dwa stada rzuciły się wzajemnie na siebie i toczyły walkę, dopokąd słabsza strona nie cofnęła się w głąb swego siedliska. Gdy to nastąpiło, zwycięzcy nie ścigali zwyciężonych, lecz zostawili ich w spokoju.” (ksiądz M. Czermiński – Z Belgradu do Stambułu. Misye Katolickie, 1900, Nr 12)

Umownych granic strefy strzegli strażnicy. Każdy osobnik posiadał dokładną świadomość swojego terytorium. Pogwałcenie umownej linii spotykało się natychmiast z represjami strony przeciwnej. Przyrodnicy obserwujący tę organizację próbowali zwabiać psy z jednego rewiru do drugiego, rzucając im chleb lub kości poza granice strefy.  A te machały ogonem, warczały, dreptały na miejscu, oglądały się  za siebie, rozmaitymi sposobami starały się poinformować, że im tego pożywienia tknąć nie wolno, gdyż leży na obcym gruncie. Jeśli znalazł się ryzykant i podbiegł po kąsek, natychmiast jakby spod ziemi wyskakiwał czworonożny strażnik z jazgotem donosząc o zjawieniu się intruza.

Pies urodzony w danym rewirze praktycznie z niego nie wychodził. Jeśli chciał odwiedzić sąsiadów, musiał poddać się skomplikowanej procedurze na granicy. Służalcza postawa miała udowodnić, że nie ma złych intencji. Musiał też położyć się na boku, jakby był martwy i w tej pozycji pozwolić się obwąchać  najpierw przez szeryfa, potem resztę. Wówczas zapadała decyzja: wpuścić, czy nie.

Każda czynność podlegała określonej procedurze. Przy piciu wody z korytek obowiązywała zasada, że pijący może przy nim stać dopóki dotyka nosem wody. Jeśli trwało to zbyt długo psy stojące za nim w kolejce zaczynały wszczynać fałszywe alarmy, byle wzbudzić zainteresowanie pobratymca stojącego przy korytku. Jeśli ten dał się podejść, lądował na końcu kolejki.

Psy te miały znakomite poczucie czasu, wiedziały nie tylko gdzie, o której godzinie, co się będzie działo, ale i orientowały się jaki jest dzień tygodnia.

Pewien kupiec z dzielnicy Pery co rano, idąc do sklepu, rzucał pewnemu czarnemu kundlowi  kawał mięsa. Gdy pewnego dnia, wyjątkowo, wyszedł do sklepu w niedzielę, nie ujrzał swego przyjaciela. Przemyślny pies wiedział, kiedy przypada niedziela i że w tym dniu nie może liczyć na mięso.

Koniec epopei

Od początku XIX wieku władze kilkakrotnie usiłowały usunąć psi problem z ulic miasta. Najpierw sułtan Mahmud II, wydał dekret na mocy którego psy miały zostać wywiezione na jedną z wysp morza Marmara.  Jednak w tym czasie wybuchła w mieście epidemia. Lud przypisał ją banicji psów i zagroził buntem. Musiano psy przywieźć z powrotem.

Druga akcja wywozu psów miała miejsce za rządów sułtana Abdul Aziza na wyspę Prodigal. Tym razem wywózce towarzyszyły  pożary, wybuchające w różnych dzielnicach miasta. Znów mieszkańcy zinterpretowali te zjawiska jednoznacznie. Psy wróciły.

Wraz z uruchomieniem pociągu Orient-Ekspress w 1889 zwiększył się ruch pojazdów na ulicach, przybyło również samochodów. Psy leżące wszędzie stawały się przyczyną wypadków, poza tym odstraszały nieco turystów, którzy się ich bali.

Na początku XX wieku władzę w Turcji objęli młodoturcy. Ich dążeniem była likwidacja sułtanatu oraz przebudowa państwa w duchu cywilizacji zachodniej. Dla nich psy na ulicach Konstantynopola, który niebawem miał zmienić nazwę na Stambuł, stanowiły  przejaw zacofania, obskurantyzmu i religijnego zabobonu chylącego się ku upadkowi Imperium Osmańskiemu. Wygnanie psów, podobnie jak wyburzenie murów obronnych wokół miasta miało wymiar symbolicznego aktu zerwania ze starym systemem.

Do wyłapania ulicznych pariasów w okresie 1909 -1910 nowe władze zaangażowały oddziały policji Kurdów. Psy nie zostały zabite, tylko przetransportowane na bezludną, skalistą wyspę Oxia. Tam porzucone, bez jedzenia i bez picia w palącym słońcu przeżywały gehennę nim wyzionęły ducha. Przez wiele dni mieszkańcy Konstantynopola słyszeli przerażające wycie. W końcu i ono ucichło. Zgładzono tym sposobem koło 80 tysięcy czworonogów, stanowiących przeszkodą w europeizacji miasta. Taki krwawy spadek przyniosła Turkom nowoczesność...

 

Źródła: http://niewiarowicz.republika.pl/diary_konst.html; Psy w Konstantynopolu, Łowiec Polski, Nr 21/1908 i 22/1908; Zagłada psom, Łowiec Polski, Nr 12/1909; Psy konstantynopolitańskie, Łowiec Polski Nr 16/1910, http://www.digitalhistoryproject.com/2011/09/pariah-dogs-of-constantinople-turkey.html

Wróć do cyklu